Zbigniew Herbert – Barbarzyńca w ogrodzie: O albigensach, inkwizytorach i trubadurach

Podróżując po południowej Francji, raz po raz natrafiamy na ŚLADY ALBIGENSÓW. Znikome ślady — RUINY, KOŚCI, LEGENDA.
Byłem świadkiem dyskusji, w czasie której uczeni profesorowie brali się za uczone głowy właśnie z powodu albigensów. Jest to na pewno jedna z najbardziej kontrowersyjnych kwestii we współczesnej mediewistyce.

Warto może zatem przyjrzeć się bliżej tej herezji wytępionej w połowie XIII wieku.

carcassonne
Fakt ten łączy się bezpośrednio z powstaniem potęgi francuskiej na gruzach księstwa Tuluzy. Dzień, w którym dogasały stosy Montsegur, był dniem ugruntowania mocarstwa Franków.

Zniszczono w sercu chrześcijańskiej Europy KWITNĄCĄ CYWILIZACJĘ, w łonie której dokonywała się ważna synteza pierwiastka Wschodu i Zachodu.

Wytarcie z mapy religijnej świata wiary albigensów — KTÓRA MOGŁA ODEGRAĆ POTĘŻNĄ ROLĘ W KSZTAŁTOWANIU DUCHOWEGO OBLICZA LUDZKOŚCI, jak buddyzm czy islam — łączy się z powstaniem działającej przez wieki instytucji zwanej inkwizycją.

Nic więc dziwnego, że ten węzeł zagadnień politycznych, narodowych, religijnych rozpala namiętności i niełatwy jest do rozplatania.

Literatura narosła wokół problemu albigensów wypełniłaby sporą bibliotekę. Oryginalne jednak teksty tych heretyków można policzyć na palcach jednej ręki.

Wypadek częsty w historii kultury. Nie wszystkie dzieła uszły piaskom i ogniom historii, więc trzeba myśl ludzką i cierpienie rekonstruować z ułomków, przekazów wątpliwych i cytatów w pismach adwersarzy.

Aby dobrze zrozumieć rolę albigensów, działających na południu Francji od XI do XII wieku, trzeba przypomnieć, choćby pobieżnie, ich dalekich antenatów. Jest rzeczą niewątpliwą, że w ich herezji, czy, jak chcą inni, religii, odezwał się GŁOS WSCHODU.

Historycy poszukujący genezy tego prądu ustalają następującą genealogię: GNOSTYCY (niektórzy cofają się jeszcze do Zoroastra) — MANICHEJCZYCY —
PAULICJANIE — BOGOMILCY — KATAROWIE (występujący na południu Francji pod nazwą ALBIGENSÓW, od miasta Albi).

Cechą wspólną i charakterystyczną tych prądów był jaskrawy DUALIZM, przyjmujący DZIAŁANIE we wszechświecie DWU POTĘG:
DOBRA i ZŁA, UZNANIE ŚWIATA ZA DZIEŁO DEMONA la więc odrzucenie Starego Testamentu), co prowadziło do skrajnego POTĘPIENIA CIAŁA I MATERII, a w dziedzinie moralnej do SUROWEJ ASCEZY.

Podłoże psychologiczne tych poglądów stanowiła fascynacja i złem pieniącym się w ówczesnym świecie, łatwa do wytłumaczenia w epoce przełomów, gwałtów i wojen.

Gnostycy nie cieszą się dobrą opinią wśród wielu historyków filozofii, którzy radzi by ten rozdział usunąć z podręczników, kształcących umysły chłodne i analityczne. Tych jednak, którym nieobca jest estetyczna satysfakcja w obcowaniu z konstrukcjami intelektualnymi, pociągać będzie zawsze teozofia gnostyków, ich zawrotna drabina nipostaz, łącząca niebo z ziemią.

Prawdziwym i poważnym konkurentem stał się dla chrześcijaństwa Manes, postać opatrzona dokładną datą urodzin i śmierci. Przyszedł na świat w Babilonii, ale z pochodzenia był Persem wychowanym w środowisku gnostyków.

Prorok o dużych wpływach na dworze królewskim, przekonany o swej mesjanistycznej roli, odbywa podróż do Indii, potem naucza zdobywając tłumy wyznawców, a w końcu ginie przykuty łańcuchami do muru przez króla perskiego Barhama po dwudziestosześciodniowej agonii.

Odkrycia w Turfanie i Fajum (a więc w miejscach odległych o tysiące kilometrów) udowodniły, że ten, który mienił się następcą Buddy, Zaratustry i Chrystusa, usiłował istotnie stworzyć synkretyczną religię łączącą pierwiastki buddyjskie, mazdejskie i chrześcijańskie.

Powodzenie religii Manesa było olbrzymie i obejmowało swoim wpływem Chiny, Azję Centralną, Afrykę Północną, Włochy, Hiszpanię i Galię.

MANICHEJCZYCY tedy, przez swoje rozległe wpływy, męczeńską śmierć Proroka, jeszcze mocniej niż u gnostyków akcentowany dualizm (walka kosmicznych sił Dobra i Zła przeniosła się w duszę człowieka, rozdzierając ją na połowy), stanowili główną opozycję wobec chrześcijaństwa.

Ojcowie Kościoła nie szczędzili anatem, a ci bardziej filozoficznie nastrojeni podejmowali polemiki, jak np. św. Augustyn (były manichejczyk) w traktacie Contra Faustum. Przyciska on swego oponenta do muru, chcąc mu udowodnić, że przyjęcie dwu zasad Dobra i Zła prowadzi do wielobóstwa. Faustus jednak odpiera dialektyczne ciosy.

„Prawdą jest, że przyjmujemy dwie zasady, ale tylko jedną nazywamy Bogiem, drugą nazywamy hyle albo materią lub też, jak to się pospolicie mówi, Demonem. Jeśli jednak twierdzisz, że jest to jednoznaczne z ustanowieniem dwu bogów, musisz również twierdzić, że lekarz, który ma za przedmiot zdrowie i chorobę, stwarza dwa pojęcia zdrowia“.

Po dysputach przemówił miecz, i MANICHEIZM Z IV WIEKU UTOPIONY ZOSTAŁ W MORZU KRWI. Tylko w Chinach przetrwał do XIII wieku, tj. do czasu inwazji Dżyngischana.

Pasjonującym epizodem w dziejach powszechnych są PAULICJANIE, sekta dualistów, którzy w Armenii na granicy Persji i Bizancjum stworzyli w VII wieku krótkotrwałe państwo czy raczej na poły niezależną kolonię.

Katolicki biskup Armenii zarzucał im kult słońca, co jest wyraźnym rysem manichejskim, ale sami paulicjanie, przez polityczny rozsądek zapewne, podkreślają swoją więź z chrześcijaństwem. Ich mała, ale dzielna armia dochodziła aż do Bosforu i dopiero Bazyli I rozgromił ich w bitwie pod Bartyrhax w roku 872. Ze zwyciężonymi obszedł się, jak na owe czasy, po ludzku, deportując ich na Bałkany, co jest szczegółem, jak się okaże, dość istotnym.

Jest rzeczą dyskusyjną, w jakim stopniu wyżej opisane dynastie heretyków miały świadomość kontynuowania tej samej w zasadzie myśli religijnej. Ale tu dochodzimy do momentu, gdy związki i filiacje są już wyraźne.

Otóż w Bułgarii zjawiają się w X wieku BOGOMILCY, bardziej jeszcze od paulicjan żarliwi wyznawcy dualizmu, głoszący, że ŚWIAT ZMYSŁOWY JEST DZIEŁEM SZATANA, A I CZŁOWIEK, MIESZANINA WODY I ZIEMI, MA DUSZĘ, KTÓRĄ STWORZYŁO TCHNIENIE SZATANA I BOGA.

BOGOMILCY występują zarówno przeciwko Rzymowi, jak i Bizancjum. Rozwijają imponującą DZIAŁALNOŚĆ APOSTOŁSKĄ, docierając na PÓŁWYSEP APENIŃSKI do TOSKANII i LOMBARDII, a także do POŁUDNIOWEJ FRANCJI.

Napotykają grunt szczególnie podatny, na którym wyrasta potężna herezja KATARÓW (od greckiego słowa „czysty“), którzy we Włoszech północnych, Bośni i Dalmacji nazywają się patarynami, zaś na południu Francji — albigensami.

Źródła, jak powiedzieliśmy, są skąpe. Wyliczymy główne. INTERROGATIO JOHANNIS (albo Scenę Secrete), apokryf z XIII wieku, fałszujący, jak dopisała ręka inkwizytora, Ewangelię św. Jana.

TEMATEM JEST ROZMOWA JANA Z CHRYSTUSEM W NIEBIE, która dotyczy takich problemów, jak upadek szatana, jego rządy, stworzenie świata i człowieka, zejście na ziemię Jezusa Chrystusa i Sąd Ostateczny. Tekst ten o wielu pięknościach jest wcześniejszy od kataryzmu łacińskiego, a jego treść wskazuje na wyraźne bogomiłskie pochodzenie.

Do naszych czasów dochowały się dwie wersje: jedna, tzw. z Carcassonne, znajdująca się w znakomitym zbiorze dokumentów, zwanym „COLLECTION DOAT“, druga, wersja wiedeńska.
Jedynym zachowanym dziełem teologicznym katarów jest LIBER DE DUOBUS PRINCIPIIS, pochodzący z końca XIII wieku.

Tekst daleki jest od scholastycznej solidności wykładu ujętego w rygorystyczne rozdziały i paragrafy. Zawiera ważną doktrynalnie i najbardziej interesującą filozoficznie część o wolnej woli, a także kosmologię i polemiki.

Te ostatnie świadczą o tym, że kataryzm nie był bynajmniej prądem jednolitym, ale rozpadał się na szkoły i co najmniej dwa skrzydła dualistów: umiarkowanych i bezwzględnych. Autor traktatu I (uczeni domyślają się, że był nim Włoch Jan z Lugo) stoi na stanowisku absolutyzmu bezwzględnego, przyjmującego, że Zło jest tak samo wieczne jak Dobro, ontologicznie mówiąc byt i nicość, pojęte także jako siły kosmiczne, istniały zawsze. Wszelako, trzeba to podkreślić, polemiki katarów miały charakter sporów w rodzinie i oponenci rezygnowali z morderczej broni anatemy.
Wreszcie RYTUAŁ KATARÓW) — traktat liturgiczny, który dotarł do nas w dwu wersjach; tzw. lyońskiej w langue d’oc i florenckiej po łacinie. Historycy religii nie zawsze poświęcają należytą uwagę sprawom rytuału, a przecież w nim właśnie, a nie w koncepcjach teologicznych, najwyraźniej odczytać można stopień spirytualizacji badanej religii.

Otóż, LITURGIA KATARÓW przykuwa swą ogromną SUROWOŚCIĄ i PROSTOTĄ.

ODRZUCALI ONI WIĘKSZOŚĆ SAKRAMENTÓW, np. MAŁŻEŃSTWO, co było konsekwencją ich NEGATYWNEGO STOSUNKU DO SPRAW CIELESNYCH. DOPUSZCZALI jednak coś, co nazwalibyśmy dzisiaj ŚLUBEM CYWILNYM, i stąd w rejestrach inkwizytorów pojawia się często słowo amasia, czyli konkubina (w odniesieniu do żony katara).

SPOWIEDŹ była powszechna, a NAJWAŻNIEJSZYM SAKRAMENTEM BYŁO CONSOLAMENTUM ) — CHRZEST DUCHOWY, udzielany tylko dorosłym osobom, i to po długim okresie przygotowania, modłów i postów. Ten, który go przyjął, przechodził z licznej rzeszy „WIERZĄCYCH“ do wąskiej i zdecydowanej na wszystko elity „DOSKONAŁYCH“.
Uroczystość odbywała się w domu prywatnym. Ściany bez ozdób, malowane były wapnem, parę prostych sprzętów, stół nakryty śnieżnobiaym obrusem. Ewangelia i zapalone świece.

KANDYDAT NA „DOSKONAŁEGO“ wyrzekał się wiary katolickiej, zobowiązywał się nie jeść mięsa ani innych pokarmów pochodzenia zwierzęcego, nie zabijać,nie przysięgać, wyrzekał się także wszelkich związków cielesnych. Dobra oddawał Kościołowi katarów. Odtąd całkowicie poświęcał się pracy apostolskiej i czynom miłosiernym, zwłaszcza niesieniu pomocy chorym, co jest pewnym rysem paradoksalnym u ludzi, którzy gardzili ciałem.

Ślubował też uroczyście nie zaprzeć się nowej wiary i HISTORIA PRZEKAZAŁA TYLKO TRZY NAZWISKA „DOSKONAŁYCH“, KTÓRYCH PRZERAZIŁ OGIEŃ STOSU.

W rytuale katarów nie znajdujemy żadnych rysów magii, inicjacji czy gnostycyzmu. Było to raczej, jak słusznie sądzi Dondaine, nawiązanie do starej tradycji pierwszych wieków chrześcijaństwa.

Streszczenie doktryny katarów wymaga powołania subtelnego aparatu pojęć teologicznych, co znacznie przekracza zakres tej pracy. Ograniczyć się więc trzeba do popularnego opowiedzenia zasadniczych tez.

Renę Nelli — wydawca, tłumacz i komentator tekstów katarów, twierdzi, że ZASADNICZA RÓŻNICA MIĘDZY KATARYZMEM A KATOLICYZMEM polegała na tym, że DLA KOŚCIOŁA RZYMSKIEGO ZŁO BYŁO KARĄ ZA GRZECHY i pozostawało w pewnym sensie w dyspozycji Boga, podczas gdy DLA KATARÓW BÓG CIERPI WSKUTEK ZŁA, ALE NIKOGO NIM NIE KARZE.

DZIEŁEM SZATANA — upadłego, pierworodnego syna Boga, JEST ŚWIAT ZMYSŁOWY, a także człowiek, który jest aliażem bytu i nicości. Piekła nie ma, są natomiast REINKARNACJE, w czasie których jednostka gubi swoją cielesność, wspina się do światła albo pogrąża w złej materii.

Katarowie odrzucali Stary Testament (Bóg Mojżesza był dla nich synonimem Demona) i uważali Ewangelię za jedyną księgę godną czytania i rozmyślań. Ale Chrystus nie był dla nich wcielonym Bogiem, lecz emanacją Najwyższego. Ponieważ był bytem bezcielesnym, nie mógł cierpieć (katarowie odrzucali symbolikę krzyża jako dowód brutalnej materializacji spraw duchowych). Kościół katolicki uważali za instytucję szatańską, „babilońską wszetecznicę“. Końcem świata miał być kosmiczny pożar. Dusze powrócą do Boga, a materia ulegnie unicestwieniu. Konsekwencją tej eschatologii było założenie, że WSZYSCY LUDZIE BĘDĄ ZBAWIENI PO ODPOWIEDNIO DŁUGIM OKRESIE WCIELEŃ —jedyny optymistyczny rys tej surowej herezji.

Czy herezji?

Fernand Niel postawił śmiałą, ale prawdopodobną tezę, że katarowie nie byli heretykami, ale twórcami nowej religii całkowicie odmiennej od rzymskiego katolicyzmu. Jeśli przyjmiemy to założenie, wyprawa krzyżowa przeciw albigensom staje w nowym świetle, a racje moralne krzyżowców muszą ulec poważnemu zakwestionowaniu.

Autor tego szkicu nie jest zawodowym historykiem, tylko opowiadaczem. To go zwalnia od naukowego obiektywizmu, dopuszcza sympatie i pasje. Zresztą nie są od nich wolni uczeni. Wystarczy porównać dwie głośne ostatnio prace na temat wyprawy krzyżowej przeciw albigensom: profesora Piotra Belperrona i Zoe Oldenbourga — obie źródłowe przecież, ale całkowicie sprzeczne w ocenie i wnioskach. Nie tylko ci, którzy działają w historii, ale także ci, którzy o niej piszą, czują, jak za ich plecami staje czarny demon nietolerancji.
Pewnym usprawiedliwieniem będzie fakt, że mówimy o pokonanych.

W marcu 1208 roku papież Innocenty III uroczyście ogłasza wyprawę krzyżową przeciwko chrześcijańskiemu księciu Tuluzy Rajmundowi VI — kuzynowi króla francuskiego, szwagrowi króla angielskiego i aragońskiego, jednemu z największych suwerenów ówczesnej Europy.

Rozległe jego państwo, obejmujące także Prowansję i opierające się na południu o Pireneje, potężne było nie tylko z powodu aliansów i węzłów feudalnych. Miasta liczne i bogate były dziedzicami ducha wolności i starej śródziemnomorskiej cywilizacji.
Rządziły się PRAWEM RZYMSKIM, a DEMOKRATYCZNIE WYBIERANE ORGANA WŁADZY — rada miejska, konsulowie, były faktycznymi suwerenami. Największe z nich stanowiły właściwie REPUBLIKI AUTONOMICZNE Z WŁASNYM SĄDOWNICTWEM I Z TAKĄ ILOŚCIĄ PRZYWILEJÓW, O JAKICH DŁUGO MARZYĆ NAWET NIE MOGŁY MIASTA PÓŁNOCY.

ATMOSFERA WOLNOŚCI I RÓWNOŚCI panowała w życiu społecznym tych zbiorowisk ludzkich, żyjących POZA PRZESĄDAMI RELIGIJNYMI I RASOWYMI. Arabscy lekarze cieszyli się powszechnym szacunkiem, a Żydów spotykało się często we władzach miejskich. Nie tylko w STOLICY KRAJU, „W RÓŻOWYM MIEŚCIE“, TULUZIE, która była trzecim miastem Europy po Rzymie i Wenecji, ale także w takich ośrodkach, jak Narbonne, Avignon, Montpellier, Beziers na długo przed założeniem uniwersytetów działały SŁYNNE SZKOŁY MEDYCYNY, FILOZOFII, ASTRONOMII I MATEMATYKI, i to W TULUZIE, A NIE W PARYŻU, PO RAZ PIERWSZY WYKŁADANO FILOZOFIĘ ARYSTOTELESA, poznanego za pośrednictwem Arabów.

Stan umysłów na tych ziemiach przywodzi na myśl czasy RENESANSU i tu właśnie, a nie we Włoszech, biło jego PIERWSZE ŹRÓDŁO.

Język południa Francji, zanim po podboju kraju spadł do roli narzecza — langue d’oc, był JĘZYKIEM POEZJI DLA CAŁEJ EUROPY I W XII, XIII wieku poeci niemieccy, angielscy, francuscy, włoscy i katalońscy z zapałem naśladują wielką lirykę trubadurów.

Nawet Dante miał początkowo zamiar napisać Boską Komedię w langue d’oc.

Jest rzeczą słuszną poszukiwanie w jednym słowie jakiegoś języka klucza do zrozumienia zamarłej cywilizacji, to tym, czym dla Greków była kalos kagatos, a dla Rzymian virtus, tym dla Południa była PARATGE, słowo spotykane i odmieniane nieskończoną ilość razy w POEMATACH TRUBADURÓW, a oznaczające i HONOR, i PRAWOŚĆ, i RÓWNOŚĆ, i POTĘPIENIE PRAWA PIĘŚCI, i SZACUNEK DLA OSOBY LUDZKIEJ.

Można zatem śmiało mówić, że na południu obecnej Francji istniała cywilizacja odrębna i wyprawa krzyżowa przeciwko albigensom była starciem dwu kultur. Klęska, która spotkała księstwo Tuluzy, jest jedną z katastrof takich, jak zagłada cywilizacji kreteńskiej czy Majów.

Paradoksem tej cywilizacji jest współistnienie epikurejskiego stylu życia, żarliwej poezji miłosnej z weneracją katarów, którzy przecież gorszyli Kościół swym przesadnym ascetyzmem. Aby wyjaśnić tę zagadkę, uczeni domyślają się, że Dama w poezji trubadurów jest symbolem Kościoła katarów. Teza co najmniej ryzykowna.

Niemniej badania wykazały, że niektórzy trubadurowie znajdowali się pod wpływem herezji (a także mistycznej poezji arabskiej) i miłość pojęta była nie jako pasja cielesna, ale jako metoda doskonalenia się duchowego i moralnego.*

* Jaufre Rudel pisze: „…mam przyjaciółkę, lecz nie wiem, kim ona jest, i, na duszę, nigdy jej nie widziałem… choć kocham ją tak mocno. Zadne szczęście nie jest dla mnie równie wielkie, jak posiadanie miłości dalekiej“.

Jest faktem historycznym, że Langwedocja była obok Lombardii i Bułgarii jednym z krajów Europy najbardziej dotkniętych herezją katarów, przy czym adepci nowej wiary rekrutowali się ze wszystkich warstw społecznych, od wieśniaków do książąt.

Przyczyn tego powodzenia nowej religii szukać należy w korupcji Kościoła katolickiego na południu Francji, w specyficznej sytuacji intelektualnej i uczuciowej, oraz po prostu w atrakcyjności samego kataryzmu.

W roku 1167 pod przewodnictwem biskupa bułgarskiego Nikity odbywa się zjazd albigensów w Saint-Felix-de-Caraman, na którym ustalono organizację i rytuał południowego Kościoła katarów.

Oczywiście Kościół rzymski czuł się zagrożony rozpowszechnieniem herezji. Trzeba przyznać, że pierwsze próby opanowania sytuacji dokonywane były środkami pokojowymi i intelektualnymi, a mianowicie wspólnymi dyskusjami z katarami na tematy dogmatyczne, licznymi misjami apo-stolskimi wielkich kaznodziejów takich, jak św. Bernard de Clairvaux, które jednak kończyły się niepowodzeniem z racji jawnie manifestowanej wrogości do Kościoła. „Bazyliki są bez wiernych, wierni bez kapłanów, kapłani bez czci“.

Sytuacja zmienia się, gdy na tronie papieskim zasiada trzydziesto ośmioletni Lotario Conti, który przybiera imię Innocentego III. Jego twarz na fresku w kościele w Subiaco tchnie spokojem i siłą, ale sprawowane przez niego duchowe rządy w Langwedocji były, łagodnie mówiąc, nieporozumieniem, już to z powodu inercji miejscowego kleru, już to z powodu przesadnej gorliwości papieskich legatów. Odpowiedzialny moralnie za wyprawę krzyżową przeciwko albigensom, nie był
przecież nowy papież fanatykiem, a jego listy pełne są troski o sprawiedliwość i — odrzucając nawet stylistykę kancelarii — umiarkowane.

Nie można tego powiedzieć o jego specjalnym delegacie — mnichu cysterskim Piotrze de Castelnau z opactwa Fontfroide, który udał się do Langwedocji z misją stłumienia herezji. Był to według wszelkiego prawdopodobieństwa fanatyk pozbawiony zmysłu politycznego, dyplomatycznych talentów i najprostszej delikatności. Mianowany delegatem papieskim, i to ze specjalnymi uprawnieniami, do pomocy dostaje smutnej pamięci Arnauda Amau-ry’ego. Akcja ich jest łańcuchem nieporozumień i zadrażnień. Niewiele też dają płomienne kazania św. Dominika, którego zamiast korony męczeńskiej („błagam was, abyście nie zabijali mnie nagle, ale wyrywali mi członki jeden po drugim“) spotyka śmiech i naigrawanie. Bez przerwy toczą się dyskusje, które są starciem różnych światów, tradycji i mentalności, a więc ich efekt jest nikły. Obrońcy wiary katolickiej nie zawsze mają cierpliwość, jak to wskazuje przykład św. Bernarda z Verfeil („Niech was Bóg przeklnie, gruboskórni kacerze, wśród których nadaremno szukałem choć trochę subtelnej inteligencji“) lub brata Etienne de Minia, który starał się wykluczyć z filozoficznych dysput Esclarmonde, siostrę księcia Foix („Idźcie zająć się swoim kołowrotkiem, nie przystoi wam, pani, zabierać głosu w tej materii“).

Wreszcie Piotr de Castelnau dochodzi do wniosku, że tylko siłą będzie można potępić herezję, a ze nie udaje mu się zorganizować koalicji panów prowansalskich, którzy by pod wodzą Rajmunda VI ruszyli na kacerzy — rzuca na księcia Tuluzy klątwę. „Ten, który was wydziedziczy, zrobi dobrze,a kto zabije, będzie błogosławiony“. Tak zakończył swoją misję legat papieski i nie mając już nic więcej do roboty ruszył do Rzymu.

O świcie 15 stycznia 1208 roku w Saint-Gilles zostaje zamordowany przez nieznajomego. Podejrzenie spada na ludzi Rajmunda VI. Skrwawioną koszulę męczennika obnoszą po zamkach i mia-stach północnej Francji wzywając wiernych na wyprawę krzyżową. Rajmund VI widząc zbliżające się niebezpieczeństwo postanawia poddać się woli papieża. W czerwcu 1209 roku, w obecności trzech arcybiskupów, dziewiętnastu biskupów, dygnitarzy, wasali, duchowieństwa i ludu, nagi do pasa, ze sznurem na szyi i świecą w ręku, smagany rózgami, idzie do kamiennych lwów, strzegących portalu pięknej romańskiej katedry w Saint-Gilles. Układ, jaki podpisano po tej ceremonii, jest wła-ściwie poddaniem Księstwa pod prawdziwą dyktaturę Kościoła. Na domiar Rajmund VI podejmuje decyzję zaskakującą wszystkich, a mianowicie przyjmuje krzyż i rusza połączyć się z armią krzyżowców, która spływa właśnie doliną Rodanu.

Potężny wąż ludzi, koni, żelastwa, ciągnący się kilometrami, samym swoim wyglądem budził przerażenie. W skład armii wchodzą Flamandowie, Normandowie, Burgundczycy, Francuzi i Niemcy. Prowadzą ich biskupi, arcybiskupi, diuk Burgundii Eudes II, książęta Nevers, Bar i Saint–Pol, baronowie i rycerze cieszący się sławą wojenną, tacy jak Szymon de Montfort i Guy de Levis. Uzupełnieniem tej siły zbrojnej są sierżanci, pachołkowie, a także najemni żołdacy, moc przeraźliwa i bezwzględna, znana każdej średniowiecznej armii, rekrutująca się spośród rzezimieszków łaknących mordu i rabunku. Najbardziej cenieni najemnicy pochodzili z kraju Basków, Aragonii i Brabancji. Były to niziny w hierarchii wojskowej, ale militarnie czynnik często decydujący.

Jeśli dodać do tego jednostki pomocnicze i rzesze pielgrzymów zwabionych nadzieją pobożnej kon-templacji stosów — cyfra trzysta tysięcy podawana przez ówczesnych historyków nie wydaje się niemożliwa, zakładając, że armia samych rycerzy stanowiła w tej masie nieznaczny procent (jak stosunek czołgów do piechoty w armii współczesnej).

Pierwszym seniorem wystawionym na miecze krzyżowców był wicehrabia Carcassonne i Beziers, dwudziestopięcioletni Rajmund-Roger z rodu Trencavel.

Przerażony postępami wrogiej armii usiłuje paktować z legatem papieskim. Bez skutku. Ciężka maszyna wojenna, „armia, jakiej nigdy nie widziano“, raz wprawiona w ruch nie da się zatrzymać. Rajmund-Roger zamyka się w Carcassonne, a krzyżowcy dawną rzymską drogą zbliżają się do Beziers.
Miasto położone jest na wzgórzu nad rzeką Orb. Ma solidne mury i dość żywności.

Biskup Beziers próbuje układów z krzyżowcami, ale ci przedstawiają listę dwustu dwudziestu osób flub rodzin) posądzonych o herezję i żądają wydania ich, na co konsulowie miasta odpowiadają z godnością, że wolą być „zatopieni w słonym morzu“ niż wydać współobywateli.

Zaczyna się tedy oblężenie. W dzień świętej Magdaleny (22 lipca), gdy akcje militarne nie zostały jeszcze rozpoczęte, sprawy biorą fatalny dla obrońców obrót.

Grupa mieszczan zachęconych oczekiwaniem wielkiej armii wychodzi przed bramy „z wielkimi białymi chorągwiami i biegnie naprzód, aż do utraty tchu,
myśląc, że napędza nieprzyjacielowi strachu jak wróblom na łanie owsa“. „Szalona nieostrożność“, bo armia najemnych żołdaków od razu staje na nogi.
Są bosi, uzbrojeni w łomy i noże, odziani tylko w koszule i spodnie, ale ich krwiożerczość nie ma sobie równej. Udaje im się wedrzeć do miasta razem z uciekającymi uczestnikami nieopatrznej wyprawy.

W mieście sieją nieopisany terror; atak na mury trwa zaledwie kilka godzin. W katedrze Saint Na-zaire, w kościołach św. Magdaleny i św. Judy gromadzi się ocalała ludność. Drzwi zostają wyważone i żołdactwo wpada do środka mordując wszystkich — niemowlęta, kobiety, kaleki, starców i księży odprawiających w tym czasie nabożeństwo. Biją dzwony za umarłych. Zagłada jest totalna.

Pierre des Vaux de Cernay, mnich cysterski i historyk wyprawy przeciw albigensom, podaje, że w samym tylko kościele św. Magdaleny zabito siedem tysięcy osób, co jest zapewne przesadą. Historycy jednak obliczają, że w Beziers wymordowano trzydzieści tysięcy (niewinnych) ludzi. To, co czyni tę cyfrę jeszcze bardziej przerażającą, to fakt, że rozniesiono na mieczach prawdopodobnie prawie wszystkich mieszkańców.

ArnaudAmaury, legat papieski, gdy mu w czasie walk zwrócono uwagę, że w liczbie masakrowanych znajdują się na pewno także katolicy, miał odpowiedzieć: „Zabijajcie wszystkich, a Bóg rozpozna swoich“. Słynne to powiedzenie większość historyków uważa za apokryf, przytacza je bowiem kronikarz z XIV wieku Cezary z Heisterbachu. Być może, że Arnaud Amaury, człowiek tępy raczej niż cyniczny, wypowiedział tylko połowę zdania. W każdym razie powiedzenie stanowi znakomity komentarz do wydarzeń.

Z powodu sporu między żołnierzami najemnymi i armią regularną o podział łupów — miasto zostaje podpalone „wraz z katedrą zbudowaną przez Mistrza Gerwazego, która pod żarem płomieni z hukiem pękła w pół i rozpadła się na dwie części“.

Krzyżowcy z rozwiniętymi na wietrze znakami kierują się pod mury Carcassonne o trzydziestu wieżach, gdzie zamknął się wicehrabia Roger.

Dzisiejsze miasto zrekonstruowane przez Viollet-le-Duca daje słabe pojęcie o tym, czym była ta podwójnym murem opasana forteca. Pierwszą cechą, która się rzuca w oczy turyście, jest bardzo skąpa przestrzeń zawarta między murami (około dziesięciu tysięcy metrów kwadratowych).

carcassonne 2

Sprzymierzeńcem krzyżowców staje się gorące lato. Nad Carcassonne unosi się chmura czarnych much i odór zarazy. Brak wody zmusza obrońców do kapitulacji po dwóch tygodniach oblężenia.

Wypadki, które nastąpiły potem, budzą kontrowersje uczonych, a relacje Wilhelma de Tudele’a i Wilhelma de Puylaurensa pełne są niedomówień i nie oświetlają tego kapitalnego zdarzenia do końca.

Raimund-Roger Trencavel

Między Rajmundem-Roger em a krzyżowcami nie zostaje podpisana żadna umowa, i, co gorsze, wbrew zasadom rycerskiego honoru wicehrabia zostaje uwięziony i niedługo potem umiera na dyzenterię.

Legat papieski naciska, aby wykorzystać okazję i wybrać spośród francuskich krzyżowców-seniorów następcę, co jest jaskrawię sprzeczne z feudalnym prawem, zwłaszcza że żył czteroletni syn Rajmunda-Rogera. Panowie i hrabiowie francuscy wielkodusznie odmawiają przyjęcia tytułu i schedy po tragicznie zmarłym.

„Nie było nikogo, kto by nie czuł, że utraci honor przyjmując tę ziemię“ — mówi Wilhelm de Tudele.

Wtedy na scenę wkracza człowiek, którego postać przez wiele lat rzucała cień na Prowansję i Langwedocję. Nazywał się Szymon de Montfort i żył w pamięci ludzkiej długo jako symbol wojownika, który z garstką wiernych może wstrząsnąć cesarstwem. Ten prototyp konkwistadora, fanatyk, któremu hełm ograniczał horyzonty, człowiek twardej ręki, ambitny i energiczny, o wybitnych zdolnościach wodzowskich, był wymarzonym kandydatem na wicehrabiego Carcassonne i Beziers. W dodatku odznaczył się w IV Wyprawie Krzyżowej i był bezpośrednim wasalem króla Francji.

Upadek Carcassonne otworzył przed Montfortem bramy wielu zamków, ale czterdzieści dni, w czasie których krzyżowcy ślubowali walczyć z heretykami, skończyły się i wojownicy odeszli na północ. Szymon de Montfort został z garstką dwudziestu sześciu rycerzy. Oczywiście w ciągu ośmiu lat nieustannych zmagań „lew wypraw krzyżowych“ otrzymywał posiłki. Kraj był sterroryzowany, ale bynajmniej nie podbity.

W czerwcu 1210 roku Montfort oblega Minerve, miejscowość położoną między Carcassonne a Beziers, wśród głębokich, przepaścistych wąwozów i pustego krajobrazu. Twierdza broni się dzielnie, ale maszyna oblężnicza niszczy mechanizm zaopatrujący zamek w wodę i obrońcy są zmu-szeni negocjować. Zgodnie z dotychczasową zasadą przyjmuje się, że heretycy, którzy dostaną się w ręce krzyżowców i wyrzekną się swojej wiary, będą oszczędzeni. Jeden z kapitanów Montforta, Robert de Mauvoisin, protestuje. Przyszedł tu, aby niszczyć herezję, a nie ułaskawiać. Legat Arnaud Amaury uspokaja: „Nie bójcie się, panie, niewielu będzie tych, którzy się nawrócą“. Tak też się stało. Pierwszy wielki stos w zdobytym mieście pochłonął sto pięćdziesiąt mężczyzn i kobiet, „którzy zginęli z odwagą godną lepszej sprawy“ — jak mówi melancholijnie benedyktyn Don Vaissete.

Zresztą wojna od dawna przestała być wyprawą przeciwko heretykom, a stała się wielką batalią Północy z Południem, wojną narodową, i chociaż liczba zamków zdobytych przez Mont-forta zwiększa się, kraj wcale nie jest podbity. Seniorzy czekają w swych orlich gniazdach na odpowiednią chwilę, miasta buntują się, a załogi francuskie osadzone w zdobytych twierdzach są często atakowane i wycinane w pień. Oblężenia są coraz dłuższe i cięższe. Beziers padło w ciągu kilku godzin, piętnaście dni trzeba było zdobywać Carcassonne, a Minerve poddało się dopiero po sześciu tygodniach.

Twierdzę Termes oblegali krzyżowcy cztery miesiące. Zamek był znakomicie położony i żeby się do niego zbliżyć, jak mówi naoczny świadek, „trzeba było się rzucić w przepaść, a potem, aby tak rzec, czołgać się ku niebu“. Wojska oblegające są zdemoralizowane, zmniejszone do połowy i głodne, a biskupi towarzyszący Montfortowi po trzech ciężkich miesiącach oblężenia chcą go opuścić. „Lew wypraw krzyżowych“ błaga ich, aby pozostali jeszcze dwa dni. Wieczorem drugiego dnia dowódca obrony Termes zgłasza się, aby paktować. Cysterny w mieście wyschły; jeszcze raz woda stała się sprzymierzeńcem krzyżowców. Ale w nocy spada gwałtowny deszcz i Rajmund, dowódca załogi, zamyka się w twierdzy. Walka jest zażarta i obfituje w wiele dramatycznych epizodów. W czasie mszy zostaje zabity kapelan Montforta, a przyjacielowi, z którym przechadza się pod rękę, maszyna ciskająca kamienie ucina głowę. Montfort jest załamany, myśli o zaniechaniu oblężenia i wstąpieniu do klasztoru. Pewnego dnia twierdza milczy i krzyżowcy ze zdumieniem stwierdzają, że jest pusta. Tym razem szczury zmogły oblężonych; w czasie posuchy dostały się do cystern i zatruły wodę.

Wojna coraz bardziej zbliża się do księstwa Tuluzy i hrabstwa Foix. Zgodnie z planem metodycznego podboju krzyżowcy oblegają Lavaur. Broni go Aimery de Montreal, dawny sprzymierzeniec Montforta, syn Blanche de Laurac, znanej „doskonałej“. Dama słynna jest z przywiązania do Kościoła katarów i dzieł miłosierdzia. Po bohaterskiej walce, trwającej przeszło dwa miesiące, padają mury Lavaur. Obrońca i osiemdziesięciu rycerzy zostają powieszeni. Szubienica ustawiona w pośpiechu nie wytrzymuje ciężaru i wielu skazanych trzeba było po prostu dorzynać. Kasztelanka Lavaur zostaje wrzucona do studni i ukamienowana. Gigantyczny stos, największy w czasie tej wojny, pochłania czterystu albigensów, którzy wstępują w płomienie śpiewając „cum ingenio gaudio“.

Zbliża się nieuchronna rozprawa z księciem Tuluzy, jest bowiem dla krzyżowców jasne, że Rajmund VI to sprzymierzeniec niepewny. Ten ostatni wszelako czyni wszystko, aby uratować kraj od wojny, ale opór legata papieskiego jest nie do złamania.

Montfort oblega serce kraju, stolicę Langwedocji — Tuluzę, ale z kolei zostaje sam nagle otoczony w Castelnaudary. Pod murami tego miasta przeciwnicy staczają krwawą, lecz nie rozstrzygniętą bitwę.

Ambicje Montforta niepokoją papieża, który nawet chwilowo zawiesza wyprawę krzyżową i nieoczekiwanie przyznaje swojemu legatowi Arnaudowi Amaury’emu tytuł diuka Narbonne, co stało się przyczyną długoletniej niezgody tych dwu pracujących dotychczas ręka w rękę ludzi.

Teraz do gry wojennej wkracza król aragoński Piotr II, złączony więzami feudalnymi z Langwedocją, szwagier księcia Tuluzy, a zarazem dowódca wyprawy krzyżowej przeciwko Maurom i ich niedawny pogromca pod Las Navas de Tolosa. Już kilkakrotnie, ale bez większych efektów, odgrywał on rolę mediatora w walce swoich sąsiadów z Francuzami, a i teraz korzystając z glorii wo-jennej usiłuje wytłumaczyć papieżowi, że wojna przeciwko heretykom zamieniła się w barbarzyń-ski podbój i kolonizację chrześcijańskiego kraju.

Gdy argumenty nie odnoszą skutku, Piotr II z najlepszymi rycerzami Aragonii i Katalonii przekracza we wrześniu 1213 roku Pireneje i staje u boku Rajmunda VI. Stosunek rycerzy wynosi 900 do 2000 na niekorzyść Montforta, gdy obie armie szykują się do bitwy obok miasta Muret. Rajmund VI na radzie wojennej proponuje czekać na atak, potem kontratakować i zepchnąć przeciwnika do zamku, gdzie wkrótce będzie musiał skapitulować. Hiszpanom ten rozsądny plan wydaje się mało malowniczy i rycerski. Tymczasem Montfort z napoleońską szybkością i brawurą rzuca się na Aragończyków i obie armie zwierają się w śmiertelnym uścisku. „Słychać było, jakby wielki las padał pod uderzeniami siekier“. Piotr II, trzydziestodziewięcioletni potężny i o tygrysiej sile wojownik, nie kieruje walką, ale jest w samym środku tego powszechnego chaosu, jakim była średniowieczna bitwa. Po zaciętej walce ginie, a wiadomość o śmierci króla sieje panikę. Nagły atak Montforta z flanki rzuca przeciwników do ucieczki, w tej liczbie armię księcia Tuluzy, która nie zdołała wkroczyć do akcji. Piechota langwedocka, szturmująca już Muret, zostaje zdziesiątkowana i dwadzieścia tysięcy ludzi pochłonęły głębokie i bystre wody Garonny.

Półtora roku później Montfort nie tracąc ani jednego człowieka wkracza do Rzymu katarów — Tuluzy. Rajmund VI i jego syn chronią się na dwór króla angielskiego.
Montfort staje się panem kraju większego niż domena króla Francji. Los Langwedocji wydaje się przypieczętowany, ale wódz ma właściwie tylko tyle ziemi, ile jest jej pod stopami francuskich żołnierzy.

16 lipca 1216 roku umiera papież Innocen-ty III i na wiadomość o tym dziewiętnastoletni Rajmund VII ląduje w Marsylii, entuzjastycznie witany przez ludność. Natychmiast oblega Beaucaire i zmusza broniącego się tam brata Szymona de Montfort, do kapitulacji.

Mieszkańcy Tuluzy wznoszą na ulicach barykady i wypędzają Franuzów. Dążący przez Pireneje na czele Aragończyków Rajmund VI wkracza do swej stolicy witany łzami radości. Montfort po raz pierwszy pokonany oblega miasto bezskutecznie, mimo nadchodzących posiłków. Pobity „lew wypraw krzyżowych“ nie jest już tym samym człowiekiem i kardynał-legat Bertrand, zrzędzi, że wielki wojownik, dotknięty nagłym bezwładem, „prosi tylko Boga o spokój i aby z tylu cierpień raczył go wyleczyć śmiercią“.

W dziewiątym miesiącu oblężenia w czasie rannej wycieczki tuluzańczyków zraniony zostaje Guy de Montfort, brat Szymona. Wódz wybiega z namiotu, w którym słuchał był mszy świętej, i wtedy wielki kamień lecący z maszyny wojennej obrońców godzi „hrabiego w stalowy hełm tak, że oczy, mózg, zęby, czoło i szczęka rozprysły się, a on sam upadł na ziemię martwy, skrwawiony i czarny“.
Montfort
es mort
es mort
es mort
viva Toloza
ciotat gloriosa
et poderosa
tornan lo paratge et 1’onor!

taki okrzyk radości rozległ się od Alp aż do oceanu.

Syn Szymona — Amaury jest tylko cieniem ojcowskich talentów. Dwukrotnie pobity, oddaje zdobyte ziemie królowi Francji. Stary porządek rzeczy wraca do Langwedocji. 15 stycznia 1224 ro-ku Amaury de Montfort opuszcza na zawsze Car-cassonne zabierając ze sobą potężne ciało swego ojca, zaszyte w skórę byka.

Po tym pierwszym akcie dramatu następuje wyprawa Ludwika VIII, która była dziełem ambitnej jego żony Blanki Kastylskiej, czyniącej wszystko, aby uniemożliwić porozumienie Rajmunda VI z papieżem.

Nowa wyprawa była mimo bohaterskiej obrony Awinionu promenadą wojskową, ale armia krzyżowców nękana jest epidemią i w drodze powrotnej umiera król Ludwik VIII. Dzieło Montforta prowadzi dalej z energią Humbert de Beaujeu, nowy królewski namiestnik Carcassonne, który odbija utracone przez krzyżowców zamki i wprowadza nową broń przeciwko opornemu krajowi.

„O świcie po wysłuchaniu mszy i zjedzeniu śniadania — mówi historyk Wilhelm de Puylaurens — krzyżowcy ruszyli w drogę poprzedzani przez łuczników… zaczynali niszczyć winnice położone najbliżej miasta, w czasie kiedy jego mieszkańcy spali jeszcze; potem wycofali się na okoliczne pola wciąż niszcząc wszystko po drodze“.

Okolice niezdobytej Tuluzy i innych miast zamieniły się w pustynię. Nieustannie trwa wojna zamków.

Napoleon Peyrat w swej Historii albigensów szacuje straty Południa w czasie piętnastu lat wojny na milion zabitych. Innym badaczom liczba ta wydaje się przesadzona, niemniej wszyscy mó-wią o ogromnym wykrwawieniu się kraju. Kroniki jak zawsze opisują śmierć rycerzy i bohaterów, ale zgodnie z homerycką tradycją obojętnie przechodzą koło stosów anonimowych ofiar.

Tylko perspektywa kompletnego wyniszczenia kraju i śmiertelne znużenie mogą wytłumaczyć, że Rajmund VII, zwycięzca Montforta, i ten, który nie ugiął się przed królem Francji, podpisuje w roku 1228 traktat w Meaux, zawierający warunki, jakie zwykło narzucać się sromotnie pokonanemu przeciwnikowi.

Suweren Langwedocji zaprzysiągł nie tylko wierność Kościołowi i królowi Francji, ale także zobowiązał się walczyć z herezją (szczególnie drastyczne jest zobowiązanie wypłacania dwu marek srebra denuncjatorom heretyków). Postanowiono także zburzyć fortyfikacje Tuluzy i trzydziestu innych zamków oraz oddać królowi większość twierdz obronnych. Zaakceptowano nowe granice księstwa, przy czym z dawnego terytorium została jedna trzecia. Swoją córkę Rajmund VII oddawał bratu Ludwika IX Alfonsowi z Poitiers, a ponieważ książę Tuluzy nie miał syna, przesądzało to ostatecznie los Langwedocji.

Uroczyste zaprzysiężenie traktatu odbyło się w nowo zbudowanej katedrze Notre-Dame, w Wielki Czwartek 1229 roku. Po zwycięstwie nad cesarzem niemieckim pod Bouvines Kapetyngowie zaczęli wierzyć w swoje posłannictwo. Ceremonia miała wszelkie cechy upokorzenia zwycięzcy Mont-forta, a odbyła się w obecności młodego króla Ludwika IX, królowej, prałatów i ludu paryskiego. Rajmund VII w koszuli, ze sznurem na szyi, prowadzony przez legata Polski i Anglii, idzie do ołtarza, gdzie czeka go kardynał-legat z rózgą.

„Żal było patrzeć — pisze Wilhelm de Puylaurens — gdy ów wielki książę, który długo zdzierżył siłę tylu narodów, teraz prowadzony jest boso, tylko w koszuli i spodniach aż do stopni ołtarza“.

Tradycja mówi, że kiedy książę ukląkł przed prałatem, wybuchnął śmiechem szaleńca. Być może pomyślał wtedy o tym, jak to dwadzieścia lat temu prowadzono pod rózgami jego ojca do ołtarza w Saint–Gilles.

Kiedy wraca do Tuluzy, działają już tam komisarze króla i Kościoła, rozpoczynając rządy na ziemi, której nigdy nie stracił w walce. Trubadur Sicard de Marvejols biada:
Ai Toloza et Provensa e la terra d’Argensa
Bezers et Carcassey
Quo vos vi quo vos vei.

Kardynał-legat Romain de Saint-Ange, doradca i jeden z inspiratorów traktatu w Meaux, zwołuje synod w Tuluzie, który ma zająć się metodami walki z albigensami.

Ustalono czterdzieści pięć zasad tropienia, przesłuchiwania i karania heretyków.

W ten sposób narodziła się inkwizycja, która stała się bronią o wiele skuteczniejszą od mieczy krzyżowców, a jej rozwój i wpływ na inne instytucje w przyszłości znacznie przekracza opisywane wydarzenia.

„Capitula“ ustanowione przez zjazd w Tuluzie warte są przynajmniej w części przytoczenia:

  • „W każdej parafii biskupi wyznaczają kapłana i trzech świeckich (albo jeszcze więcej, jeśli zajdzie potrzeba) o nienagannej opinii, którzy zobowiążą się wytrwale i wiernie poszukiwać heretyków żyjących w parafii. Będą oni drobiazgowo przeszukiwali podejrzane domy, pokoje i piwnice, i zakamarki nawet najbardziej ukryte. Jeśli zaś odkryją heretyków albo osoby dające im poparcie, mieszkanie lub opiekę, powinni przedsięwziąć odpowiednie środki, aby nie dopuścić do ucieczki podejrzanych, a jednocześnie jak najszybciej zawiadomić biskupa, seniora lub jego przedstawiciela“.
  • „Seniorzy powinni poszukiwać troskliwie heretyków w miastach, domach i lasach, w których spotykają się, i niszczyć ich kryjówki“.
  • „Ktokolwiek pozwoli heretykowi przebywać na swojej ziemi — czy to za pieniądze, czy to z jakiegoś innego powodu — straci na zawsze swoją ziemię i zostanie ukarany przez seniora, zależnie od stopnia winy“.
  • „Również ukarany będzie ten, na którego ziemi spotykają się często heretycy, nawet jeśli to się zdarza bez jego wiedzy, lecz na skutek niedbalstwa“.
  • „Dom, w którym odkryty zostanie heretyk, zostanie zburzony, a ziemia skonfiskowana“.
  • „Zastępca seniora, który nie przeszukuje gorliwie miejsc podejrzanych o to, że zamieszkują w nich heretycy, straci swoje stanowisko bez odszkodowania“.
  • Każdy może poszukiwać heretyków na ziemi swego sąsiada… Także król może ścigać heretyków na ziemiach księcia Tuluzy i na odwrót“.
  • „Hereticus uestitus, który porzuci spontanicznie herezję, nie może pozostawać w tym samym miejscu zamieszkania, jeśli okolica uchodzi za dotkniętą herezją. Przeniesie się go do miejscowości znanej jako katolicka. Ci nawróceni będą nosić na swoich ubraniach dwa krzyże — jeden po prawej, drugi po lewej stronie — innego koloru niż ubranie. Nie będą oni zdolni do sprawowania funkcji publicznych ani zawierania aktów prawnych aż do czasu rehabilitacji otrzymanej z rąk papieża lub jego legata, po stosownej karze“.
  • „Heretyk, który chce powrócić do społeczeństwa katolickiego nie z przekonania, ale z obawy śmierci lub dla jakiegoś innego powodu, będzie osadzony przez biskupa w więzieniu, aby tam odbyć karę (z całą wymaganą ostrożnością, aby nie mógł innych namówić do herezji)“.
  • „Wszyscy dorośli wierni zobowiążą się wobec biskupa, pod przysięgą, zachować wiarę katolicką i tropić heretyków wszystkimi środkami, jakimi rozporządzają. Przysięga ma być ponawiana co dwa lata“.
  • „Ktokolwiek jest podejrzany o herezję, nie może być lekarzem. Kiedy chory otrzyma od swego proboszcza Świętą Komunię, należy go troskliwie strzec i nie pozwolić, aby zbliżył się do niego he-retyk lub podejrzany o herezję, ponieważ te wizyty pociągają za sobą smutne konsekwencje“.

Zrazu inkwizycja stanowiła domenę biskupa i lokalnego kleru, ale okazało się, że miejscowe duchowieństwo ociąga się z wprowadzeniem okrutnej maszyny w ruch.

W roku 1233 papież Grzegorz IX oddaje dominikanom władzę inkwizytorów. Od tego czasu podlegali oni wyłącznie papieżowi, a ich wyroki tylko przez niego mogły być uchylone, co stanowiło zmianę o kapitalnym znaczeniu i czyniło z inkwizycji siłę autonomiczną o ogromnych prerogatywach.

Następne akty prawne zaostrzają jeszcze przepisy zjazdu w Tuluzie z roku 1229.

Kanony synodu w Arles stanowią między innymi, że ciała zmarłych heretyków będą ekshumowane i palone na stosie. Fala pozornych nawróceń zmusza inkwizytorów do stosowania coraz ostrzejszych środków zaradczych.

Buduje się więzienia, w których do końca swoich dni zostają zamknięci ci wszyscy, którzy symulowali nawrócenie. Zjazd w Narbonne w roku 1243 postanawia, że nikt nie może być zwolniony z więzienia z powodu swego stanu cywilnego (obowiązki rodzinne, dzieci) ani także z powodu wieku czy stanu zdrowia. Jawnym odstępstwem od procedury przyjętej w prawie rzymskim jest postanowienie, że nazwiska świadków nie będą podawane do wiadomości oskarżonemu.

W sprawach o herezję dopuszcza się świadectwo kryminalistów, ludzi skazanych na infamię i wspólników przestępstwa. Także nie zostaje odrzucony jako środek dowodowy zeznanie, którego motywem była chęć szkodzenia i jawna wrogość w stosunku do podejrzanego.

Historia przekazała nazwiska dwóch pierwszych inkwizytorów. Byli to brat Piotr Seilla, syn bogatego mieszczanina z Tuluzy, jeden z pierwszych towarzyszy św. Dominika, i Wilhelm Arnaud rodem z Montpellier. Obaj inkwizytorzy zabrali się do dzieła z niezmierną energią, co wyrażało się w tym, że zaraz po nominacji uwięzili i niemal natychmiast spowodowali egzekucję Vigorosa de Baconia, uchodzącego za przywódcę heretyków w stolicy księstwa.

Wilhelm Arnaud wyjeżdża w teren rozwijając aktywność, która powoduje przerażenie ludności i niepokój księcia. Rajmund skarży się papieżowi na bezprawną procedurę inkwizytorów: przesłuchiwanie świadków przy drzwiach zamkniętych, odmawianie pomocy adwokackiej, wyznaczanie procesów osobom nieżyjącym i sianie takiego terroru, że przerażeni obywatele denuncjują niewinnych. „Niepokoją kraj i przez te nadużycia ludność zwraca się przeciw klasztorom i duchowieństwu“.

To, co wyżej powiedziano, może wzbudzić przypuszczenie, że inkwizytorzy dysponowali ogromną siłą, w rzeczywistości zaś ci dwaj dominikanie nie posiadali własnych środków i ludzi, a opierali się wyłącznie na pomocy kleru i władzy świeckiej. Dopiero później otrzymali pozwolenie na zbrojną eskortę, pomocników sądowych, notariuszy i asesorów, przy czym liczba tych osób nie mogła przekraczać osiemdziesięciu na inkwizytora. A zatem tylko ogromną energią, głębokim przeświad-
czeniem o własnym posłannictwie, wyzywaniu śmierci męczeńskiej można tłumaczyć rozwój tej instytucji.

W liczbie wielu dzieł, poświęconych walce zakonu dominikanów z herezją, jednym z najbardziej zastanawiających jest fresk Andrei da Firenze, znajdujący się w kaplicy Hiszpanów w Santa Maria Novella we Florencji. Bracia Kaznodzieje przekonywają kacerzy, którzy zawstydzeni drą swe bezbożne księgi. Ale jest to eufemistyczna wersja historii. Prawda jest na dole obrazu ubrana w symbole zwierzęce: psy (Domini canes) zagryzają wilki (kacerzy).

Stan umysłów ilustruje afera tuluzańczyka Jana Tisseyre’a. Był to człowiek z przedmieścia i według wszelkiego prawdopodobieństwa katolik. Przemierzał on ulice miasta i zwracał się do ludzi ze słowami, w których nietrudno odczytać strach: „Panowie, słuchajcie mnie! Nie jestem heretykiem, ponieważ mam żonę, z którą śpię, a także synów; jadam mięso, czasem kłamię i przysięgam, więc jestem dobrym chrześcijaninem. Nie wierzcie także, jeśli wam powiedzą, że nie uznaję Boga. Można równie dobrze wam zarzucać to, co mnie się zarzuca, ponieważ ci przeklęci chcą prześladować porządnych ludzi i ukraść miasto naszemu Panu“.

Mimo ogromnego oburzenia mieszkańców stolicy Langwedocji Tisseyre został pojmany i szybciutko spalony na stosie.

Liczba podejrzanych jest tak wielka, że Arnaud i Seilla nie są w stanie przesłuchiwać wszystkich zatrzymanych. Zasądzeni na noszenie krzyża, grzywnę czy obowiązek odbycia pielgrzymki, żyją w ciągłej niepewności, gdyż jedynymi wyrokami definitywnymi są wyroki śmierci.

Ale nawet zmarli nie mają spokoju. Cmentarze pełne są otwartych grobów, z których wyciągnięto szczątki zmarłych kacerzy, aby oczyścić je w ogniu.

Okrucieństwo dominikanów jest tak wielkie, że wywołuje to oburzenie w innych zakonach. Mnisi z Belleperche udzielają w swoim klasztorze schronienia heretykom i nie jest to zapewne wypadek odosobniony.

Wilhelm Pelisson opowiada w swojej Chronicon historię, która wydawałaby się opowieścią idioty pełną hałasu i wściekłości, gdyby nie to, że kronikarz był naocznym świadkiem, a jako pomocnika inkwizytorów trudno posądzić go o zamiar oczerniania.

Otóż 4 sierpnia 1235 roku po uroczystej mszy biskupowi Tuluzy Rajmundowi du Fauga doniesiono, że w pobliskim domu umierająca staruszka otrzymała consolamentum. Biskup w towarzystwie duchownych udaje się do pokoju konającej damy, która nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, i przekonana o tym, że odwiedza ją biskup katarów, czyni wyznanie wiary. Wezwana nagle do nawrócenia się na katolicyzm — odmawia, po czym przeniesiona zostaje z łóżkiem na pośpiesznie zmontowany stos i spalona. Dokonawszy tego biskup i jego świta wraca do refektarza, „gdzie z radością spożyli, co zostało podane, zanosząc dziękczynienie do Boga i świętego Dominika“.

Takie i podobne praktyki powodują w mieście zamieszki, które dochodzą do szczytu, gdy inkwizytorzy stawiają trzech konsulów pod zarzutem popierania heretyków (w rzeczy samej władza świecka robiła wszystko, aby uchronić od wyroku czy ułatwić ucieczkę skazanym obywatelom). W wyniku otwartego starcia dominikanie i biskup Rajmund du Fauga usunięci zostają z Tuluzy.

Ale po wymianie gwałtownych listów między księciem a papieżem inkwizytorzy wracają do miasta i wszystko zaczyna się od nowa.

Jeden z „doskonałych“, nawrócony na katolicyzm, denuncjuje szereg osobistości, co powoduje także wielką ilość „procesów pośmiertnych“. Cmentarze są rozorane, a śmiertelne szczątki zawiesza się na płotach z okrzykiem: „Qui atal fara, atol pendra“.

W 1233 roku w Cordes padają pod razami tłumu pierwsi męczennicy spośród inkwizytorów i od tego czasu akty oporu mnożą się. Na domiar w miastach żyjących przedtem w przykładnym pokoju wewnętrznym mnożą się walki między grupami katolików i kacerzy.

Byłoby rzeczą niesprawiedliwą twierdzić, że wszyscy, którzy wpadli w sieci braci kaznodziei, szli na stos. Dokumenty mówią o znacznej ilości ułaskawionych i tak na przykład w roku 1241 w jednym tylko tygodniu udzielono 241 kanonicznych rozgrzeszeń. Protokoły przesłuchań jednakże stanowiły źródło bardzo precyzyjnych kartotek i siejącej terror opinii: „oni wiedzą wszystko“.

Historia (nie tylko średniowieczna) uczy, że naród poddany metodom policyjnym demoralizuje się, kruszy wewnętrznie i traci zdolność oporu. Nawet najbardziej bezwzględna walka mężczyzn zmagających się twarzą w twarz nie jest tak zgubna, jak szepty, podsłuchy, strach przed sąsiadem i zdrada w powietrzu.

Warto porównać ówczesną procedurę kryminalną z procedurą inkwizycji. Kodeks Justyniana, na którym opierał się proces karny, zabezpieczał oskarżonemu szereg praw, nakładał na oskarżyciela ciężar dowodu i wykluczał świadków, którzy
mogli być posądzeni o stronniczość, a także nakazywał konfrontację denuncjatora z oskarżonym.

W kraju jednak, który przeżył dwadzieścia lat wojny i prześladowań, obywatele nabywali zdolność zmieniania skóry zależnie od okoliczności i niełatwo było legalnymi środkami wytropić kacerzy. Aby ich ściganie stało się skuteczniejsze, należało rozszerzyć klauzulę dopuszczalności świadków.

Obrona adwokacka była w zasadzie dopuszczalna, ale ten, który się jej podejmował, był automatycznie narażony na zarzut herezji, tak że w praktyce pomoc ta nie odgrywała żadnej roli.

Nowością w stosunku do normalnego postępowania sądowego było przesłuchiwanie świadków przy drzwiach zamkniętych, co stało się podstawą sukcesów inkwizycji i niszczyło zaufanie najbardziej nawet spójnych grup społecznych.

Poprzedzony stugębną plotką, wkracza w mur miasta spory orszak ludzi z piórem — notariuszy, kancelistów, skrybów i ludzi z żelazem — żołnierzy, pachołków, dozorców więziennych skupionych wokół inkwizytora. Przyjezdni zajmują miejsce w pałacu biskupim lub klasztorze i ogłoszony zostaje „czas łaski“ trwający zwykle jeden tydzień. Wszyscy, którzy w tym okresie zgłoszą się dobrowolnie, nie mogą być karani śmiercią, więzieniem ani konfiskatą mienia. Ale w zamian za to dostarczają informacji, z których splata się sieć podejrzeń.

Ludzie przychodzący w tym czasie do inkwizytorów oskarżają się zwykle o przestępstwa mało istotne lub urojone, jak ów młynarz w Belcaire, który oświadczył, że nie ufał w pomoc świętego Marcina przy budowie młyna. Ale taki bredzący człowiek o zlepionej potem koszuli na grzbiecie wie na pewno o wiele więcej i można się na przykład od niego dowiedzieć, kto dwadzieścia lat temu pozdrawiał „doskonałego“ na ulicy.

Nazwiska denuncjatorów zachowuje się w sekrecie i wystarczą zeznania dwóch anonimowych świadków, aby rozpocząć śledztwo.

Inkwizytor łączył w swym ręku funkcje z zasady oddzielone od siebie w normalnym procesie: był sędzią śledczym, prokuratorem i sędzią wyrokującym. Nawet inni duchowni, asystujący przy rozprawach, nie mieli prawa głosu. O winie decydowało sumienie jednej osoby.

Do rąk własnych podejrzanego przychodziło wezwanie zgłoszenia się przed trybunał inkwizycji. Przesłuchiwany nie znał aktu oskarżenia, co miało tę zaletę, że obwinieni wyznawali często więcej, niż się spodziewano. Po przesłuchiwaniu trafiali do więzienia lub obdarzano ich „strzeżoną wolnością“.

Więzienia (w tym czasie rozwinął się niepomiernie ten rodzaj architektury) były ciężkie,oczym można przekonać się oglądając cele w Carcassonne i w Tuluzie — czarne przepaściste jamy, gdzie nie można było ani leżeć, ani stać wyprostowanym. Głód, pragnienie i kajdany kruszyły najbardziej niezłomnych.

Jeśli jednak podejrzany okazał się twardym człowiekiem, stosowano tortury. Ten system wydobywania zeznań miał szerokie zastosowanie w sądownictwie świeckim, jeśli chodziło o przestępstwa ciężkie, sądy duchowne natomiast raczej od niego stroniły, w każdym razie respektowana była zasada, że tortury nie mogą powodować ani kalectwa, ani rozlewu krwi. Od dawna stosowany był system chłosty, czego dokonywano z wprawą
1 wiedzą o zadawaniu cierpień (istnieli w tej dziedzinie cenieni specjaliści).

Bulla Innocentego z dnia 15 maja 1252 roku czyni wreszcie torturę środkiem legalnym.

Przyznanie się obwinionego było zresztą formalnością, bo do skazania kogoś wystarczył donos dwóch osób. Ci ostatni nie mieli łatwego życia. Denuncjator siedmiu „doskonałych“ został zabity w łóżku, a sierżant Doumenge za podobny czyn został powieszony na suchej gałęzi. Toteż denuncjatorzy woleli podawać nazwiska nieżyjących lub tych, którzy mogli schronić się w niedostępnych twierdzach Montsegur lub Queribus.

Stosy, trzeba to przyznać, przeznaczone były tylko dla „doskonałych“ albo dla zatwardziałych wiernych Kościoła katarów. Reszta otrzymywała kary kanoniczne, które nie były bynajmniej bez poważnego wpływu na życie skazanych. Noszenie krzyża, zarezerwowane dla tych, którzy spontanicznie wyznali swoje winy, powodowało bojkot w środowiskach, gdzie herezja miała przewagę i posądzenie o szpiegostwo na rzecz inkwizycji. Obowiązek pielgrzymek (wybierano celowo odległe miejscowości, co było poważnym wstrząsem finansowym dla całej rodziny) trwał od kilku miesięcy aż do pięciu lat, gdy chodziło o rycerzy wysyłanych do Ziemi Świętej czy Konstantynopola.

Kary te spaść mogły na kogoś, kto w czasie podróży na okręcie zamienił parę słów z kacerzem lub jako jedenastoletnie dziecko na rozkaz rodziców pozdrowił na ulicy „doskonałego“.

Ktokolwiek sądzi, że protokoły inkwizycji zawierają wstrząsający materiał łatwy do wykorzystania pod względem literackim — myli się. Dialog — o czym można przekonać się czytając obszerny zbiór zwany „Collection Doat“ — nie opiera się na gwałtownych replikach, pasji, groźbach, oporze i załamaniu, ale na przeraźliwej monotonii. Trzeba jednak z inwentarza izby tortur odczytać autentyczną grozę.

Cóż znajdujemy w protokołach?

Nazwiska, daty, miejscowości i niewiele więcej.
„W Fanjeaux w czasie consolamentum udzielonego Augerowi Isarnowi byli obecni Bec z Fanjeaux, Wilhelm z La Ilhe, Gaillard z Feste, Arnaud de Ovo, Jourdain z Roquefort…“ „Atho Arnaud z Castelverdun zażądał consolamentum w domu swoich krewnych nazwiskiem Covars w Mongradail“… „diakoni Ber-nard Coldefi i Arnaud Guiraud mieszkali stale w Montrealu i na ich zebrania przychodzili Rajmund z Sanchos, Peteria, żona Maura z Montrealu…“ i tak przez całe stronice.

Bernard Gui, inkwizytor o wiek późniejszy, bo z XIV stulecia, jest autorem pouczającej pracy, której tytuł brzmi: Libeltum de Ordine Preadicatorum, a jest ona podręcznikiem dla inkwizytorów, dającym pojęcie, jak wyglądało przesłuchanie al-bigensów.

„Pyta się podejrzanego, czy widział lub poznał gdziekolwiek jednego lub wielu heretyków; gdzie widział, ile razy i kiedy…
czy miał jakieś stosunki z nimi, gdzie, kiedy i kto go polecił;
czy przyjmował w swoim mieszkaniu jednego lub wielu heretyków; kogo mianowicie i kto ich przyprowadzał; jak długo u niego pozostawali, gdzie poszli, kto ich odwiedzał, czy słyszał ich kazania i czego dotyczyły;
czy oddawał cześć lub wiedział, że ktoś inny oddaje cześć heretykom;
czy jadał chleb poświęcony z nimi i w jaki sposób poświęcali ten chleb…
czy pozdrawiał lub widział, jak inne osoby pozdrawiały heretyków…
czy wierzył, że osoba przyjąwszy wiarę heretycką może być zbawiona…“

Inne pytania dotyczyły poglądów i przyszłości ludzi, z którymi stykał się podejrzany.

Tylko z pozoru ten sposób indagacji wydaje się mało elastyczny, tępy i nie prowadzący do niczego. W istocie jego chłodna bezosobowa logika zwalniała prowadzącego śledztwo od uwzględniania psychologicznej gry, wnikania w motywy i okoliczności, a osobę podejrzaną porażała lękiem ogarniającym zawsze, kiedy spotykamy się nie z żywą istotą, ale z surową koniecznością.

Oba porządki: porządek moralno-psychologiczny i porządek faktów są od siebie idealnie separowane.

Poezja trubadurów staje się przedmiotem gwałtownej ofensywy, jakby nie dość było, że dwory i mecenasowie znaleźli się w rękach żołnierzy z północy.

„Tak bardzo zmienił się świat, że poznać go nie można“ — biada Bertram d’Alamanon. Biskupi i dominikanie nawołują, aby porzucić „pieśni pełne próżności“, a legat papieski odbiera przy-sięgi rycerzy, że nigdy już nie będą składali wierszy. Miejsce liryki (zjawisko znane zresztą z innych epok historycznych) zajmują ciężkie kolubryny ideologiczne, składane przez pobożnych rymiarzy.

Jeden z zachowanych poematów jest po prostu wykładem katechizmu i nie byłby utworem literackim, gdyby nie to, że po każdej z wyłożonych prawd następował taki refren:

Jeśli nie wierzysz, zwróć oczy na płomienie,w których palą się twoi towarzysze. Odpowiedz więc jednym lub dwoma słowami — Albo spłoniesz w tym ogniu, albo połączysz się z nami.

Poezję prowansalską przenika idea „miłości grzesznej“, którą wykłada się w nudnych poematach. Breviaire d’amour mistrza Matfre’a Ermengauta liczy 27 445 wierszy. Scholastyka zaczyna wkraczać do poezji i wzmiankowany poemat zawiera także rozdział „O nikczemności ciała“.

„Szatan chcąc zadać cierpienie mężczyźnie zaszczepił mu bałwochwalczą miłość kobiety. Zamiast wielbić z całego serca i z całej mocy umysłu płomienną miłością Stwórcę, oddaje on kobiecie to, co winien Bogu… Wiedzcie, że ktokolwiek uwielbia niewiastę, zaiste uwielbia szatana i czyni Bogiem nieprawego demona“.

trubadur

Oczywiście istnieją jeszcze autentyczni trubadurowie i być może, że odbywają się ich konspiracyjne zjazdy i spotkania. Ostatni spośród nich Guiraut Riąuier umiera w 1280 roku, a więc blisko w 40 lat po stosach w Montsegur. Jego głos jest smutny jak głos pasikonika na ruinach. Był wierny tradycji i przez dwadzieścia lat idealnie kochał się w żonie wicehrabiego Narbonne, a dzięki delikatności uczuć staje w rzędzie najlepszych przedstawicieli gatunku. Pod koniec życia ulega nowemu prądowi i pisze wyłącznie hymny maryjne, przy czym konfuzja przedmiotu miłości ziemskiej i niebieskiej jest tutaj aż nazbyt niepokojąca.

„Do niedawna śpiewałem miłość, lecz prawdę mówiąc nie wiedziałem, co to jest, próżność i szaleństwo biorąc za uczucie, lecz teraz prawdziwa
miłość zniewoliła mnie, abym oddał swoje serce damie, której nigdy nie potrafię kochać i uwielbiać tak, jak na to zasługuje… Nie jestem wcale zazdrosny o nikogo, kto pragnie jej serca, i modlę się za wszystkich jej wielbicieli, aby prośba każ-dego z nich wysłuchaną została“.

Na przykładzie dekadenckiej poezji trubadurów można jak na preparacie anatomicznym studiować zjawisko formalizmu. Nie oznacza on wcale przerostu ozdób językowych czy metafor, ale sytuację, w której dawne środki wyrazu starają się oddać nową, zmienioną atmosferę uczuciową i historyczną.

Dodajmy, że byłoby naiwnością sądzić, iż cała poezja trubadurów jest odbiciem kryształowej czystości i miłości platońskiej. Historia przekazała nazwiska sławnych poetów-Iibertynów znanych z awantur i bardzo wolnomyślnych wierszyków, takich jak Sordel i Bertram d’Alamonon.

Poezja trubadurów zawsze była mieszaniną ognia i błękitu, ale może to nie jest najgorszy stop poetycki.

Całe canto XXVI Boskiej ma kolor ciemnej purpury i chłodnego blasku. W czyśćcu dusza dobrego poety Arnolda Daniela czeka na dzień wyzwolenia. Dante wystawia swemu mistrzowi piękny pomnik. Pieśń kończy się w języku prowansalskim i ma to czar oddalającej się piękności.

Ale wróćmy do przerwanej historii. Jesteśmy po traktacie w Meaux i zjeździe w Tuluzie, który rozciągnął nad krajem władzę inkwizycji. Nie nad całym, bo w niedostępnych zamkach tli irredenta. Poza tym inne kraje, a zwłaszcza Lombardia, z którą heretycy księstwa Tuluzy i Prowansji mie-li zawsze bliski kontakt, od dawna były względnymi oazami pokoju i udzielały pomocy bratniemu Kościołowi.

Cóż robić? Akcja apostolska katarów była napiętnowana wszelkimi nędzami konspiracji. Miasta były niepewne, więc „doskonali“ spotykali się z wiernymi w górach, na leśnych polanach, tropieni przez szpiegów i wydawani w ręce inkwizycji, nieustraszeni jednak i przemykający się pod osłoną nocy, pod spojrzeniem przyjaznym, spojrzeniem tropiącym, spojrzeniem obojętnym ze strachu. Czasami udawało im się na jakiś czas przycupnąć nad szewskim kopytem lub w czepku piekarza na głowie, a w szczególności ulubiony był przez katarów zawód lekarza, odpowiadający postawie czynnego miłosierdzia.

Tymczasem Rajmund VII prowadzi politykę uległości wobec papieża, nie ukrywa natomiast, że chciałby się pozbyć inkwizytorów. Aby wykazać dobrą wolę, powoduje pojmanie i spalenie szeregu albigensów, w tej liczbie ukrywającego się w Montsegur diaka Johana Cambitora i jego trzech towarzyszy. Na cztery lata od 1237 do 1241 działalność inkwizytorów w księstwie zostaje zawieszona. Wydawało się, że pokój wewnętrzny jest bliski.

Ale zupełnie niespodziewanie z szybkością wezbranych górskich strumieni schodzi latem 1240 mściciel — Rajmund Trencavel, syn zmarłego w więzieniu wicehrabiego Beziers.

Są z nim wydziedziczeni przez Francuzów panowie okupowanych zamków i świetna aragońska jazda. Armia szybko posuwa się naprzód, biorąc po drodze zamki, które nie stawiają żadnego oporu. Ale zamiast uderzyć zaraz na stolicę — Carcassonne, młody wódz kontentuje się błahymi zwycięstwami.

Namiestnik króla Francji organizuje obronę, wysyła gońca do Paryża i zwraca się o pomoc do księcia Tuluzy, ten jednak niedwuznacznie odmawia.

Atak młodego Trencavela na stołeczne miasto jest pełen furii, mury drżą i sypią się, ale nadciągająca z odsieczą pomoc Jana de Beaumont, seneszala Ludwika IX, zmusza młodego wojownika do wycofania się. Drugi fatalny błąd tej kampanii polega na tym, że Trencavel nie wycofuje się tam, gdzie system gór i sprzymierzeńcy dają rękojmię długiej obrony, ale idzie na zachód wprost w paszczę wroga. Nic dziwnego, że zmuszony zostaje do zamknięcia się w Montrealu.

Broni się tam jednak tak dzielnie, że otrzymuje honorowe warunki kapitulacji (pozwolenie wycofania się z armią i taborami do Aragonii).

Francuzi rozpoczynają odbijanie utraconych zamków, przy czym w akcję wchodzą nie tyle maszyny oblężnicze, ile negocjacje, chociaż nie brak także i tutaj okrucieństw i gwałtów.

Zachowanie się Rajmunda VII jest pełne niejasności. Wiadomo bowiem, że sprzyjał Trencavelowi, a jednocześnie obiecywał Ludwikowi VII zburzenie stolicy katarów, Montsegur. Przystąpienie księcia Tuluzy do walki przeciwko Francuzom mogłoby zmienić obraz wydarzeń, ale on fatalistycznie zapatrzył się na klęskę swego sprzymierzeńca, tak samo jak ojciec jego apatycznie asystował klęsce Rajmunda Rogera. Historia magistra uitae? Jeśli ktoś napisze kiedyś psychoanalizę postaci historycznych, warto tym wypadkom poświęcić osobny rozdział.

Jakby czując, że prześlepił znakomitą okazję, książę Tuluzy rzuca się w wir zręcznie i z rozmachem prowadzonych kombinacji politycznych, które dają podstawę do stworzenia wcale silnejkoalicji antyfrancuskiej, bo jednoczącej królów Ka-stylii, Nawarry, Aragonii, a nawet Henryka III.

Upewniony, że alianse są dostatecznie mocne, Rajmund VII wypowiada traktat w Meaux. Wypadki przyśpiesza masakra w Avignonet.

Powiedzieliśmy, że Rajmund VII uzyskał u papieża Grzegorza IX zawieszenie działalności inkwizytorskiej braci kaznodziei. Ale w kwietniu 1242 roku biskup rzymski umiera i dominikanie podejmują swą działalność. W grudniu tegoż roku płonie już wielki stos kacerzy w Lavour.

W maju 1242 roku do małej miejscowości Avi-gnonet, położonej w środku prowincji Lauraguais, zjeżdżają inkwizytorzy. Cała kompania złożona z jedenastu osób trybunału; w tej liczbie były trubadur, Rajmund de Costiran, kanonik katedry św. Stefana w Tuluzie, notariusze i woźni. Zajmują oni pomieszczenia w zamku kasztelana Ramona d’Alfaro. Nikt z inkwizytorów nie spodziewa się, że mimo dobrego przyjęcia są właściwie w pułapce. Trudno odczuwać wielką sympatię dla instytucji zwanej inkwizycją, ale to nie powinno umniejszać podziwu dla odwagi ludzi, którzy zjawili się bezbronni w samym gnieździe herezji, w momencie faktycznej wojny.

Ramon d’Alfaro zawiadamia załogę Montsegur i wkrótce sześćdziesięciu zbrojnych pędzi drogą do Avignonet. Rebelianci zatrzymują się koło bramy miasta, tuż koło domu trędowatych, gdzie wysłannik kasztelana wręcza im dwanaście siekier. Potem ponury pochód udaje się pod komnatę, w której śpią inkwizytorzy. Prowadzi ich sam Ramon d’Alfaro. Kiedy pod ciosami siekier padają drzwi, siedmiu obudzonych mnichów klęczy na kolanach i rozpoczyna śpiewać Salue Regina. Rzeź jest pełna furii i okrucieństwa.
Źródła mówią, że rozbitej czaszki jednego z inkwizytorów, Wilhelma Arnaud, morderca używał jako czary do wina.

Chwilowe sukcesy księcia Tuluzy kończą się, gdy armia francuska rusza w drogę i eliminuje z ogromną szybkością wszystkich sprzymierzeńców Rajmunda, w tej liczbie Henryka III, który pobity pod Taillebourg wycofuje się do Bordeaux.

Opuszczony przez wasali i sprzymierzeńców, książę Tuluzy zostaje sam i nie ma innego wyboru, jak poddać się raz jeszcze Kościołowi i królowi Francji. W styczniu 1243 roku w Lorris podpisany zostaje ostateczny układ.

W sześć lat później umiera Rajmund VII nie pozostawiając męskiego potomka. Jego córka wychodzi — na mocy układu — za mąż za Alfonsa de Poitiers, brata Ludwika IX. W ten sposób Langwedocja związana zostaje na zawsze z koroną francuską.

Oczy zwycięzców obracają się teraz na południe ku dwom niezdobytym zamkom, ostatnim twierdzom albigensów.

Montsegur — święte miejsce katarów (dziś już nazwa oznaczająca pustkę), znajduje się w środku dzikiego górskiego pejzażu. Góra z ruinami wygląda teraz jak kopiec olbrzymich mrówek. Od południowej strony opada ku dolinie niemal prostopadła zerwą litej skały. Położenie Montsegur jest zagadkowe, gdyż zamek „nie króluje“ nad niczym, i nie zagradza żadnej drogi, tak jakby jego budowniczym chodziło o względy inne niż praktyczne. Sam kształt ruin przypomina raczej podłużny sarkofag niż twierdzę. Dziwy mnożą się. kiedy wężową ścieżką dochodzimy do resztek budowli. Mury są nagie i pozbawione strategicznego charakteru — strzelnic, blank i wież. W dodatku ta tajemnicza konstrukcja nie zajmuje całej powierzchni szczytu. Ale najbardziej dziwne są dwie szerokie bramy nie bronione przez żadne urządzenia fortyfikacyjne, co jest zupełnie nie spotykane w średniowiecznej architekturze obronnej.

Do wszystkich owych zagadkowych szczegółów doszło spostrzeżenie, że plan Montsegur jest zupełnie wyjątkowy. Badania nad symboliką sztuki nie ograniczają się dzisiaj bynajmniej do studiowania kapiteli, tympanów i innych szczegółów ornamentacyjnych, dzięki czemu pięciobok gołych murów może przemówić ukrytym sensem.

Metafizyka architektury wyraża się także w module, proporcji brył, układzie okien, orientacji budowli, a nawet w rodzaju materiałów i zaprawy.

Zamek w Montsegur, jego plan i rzut poziomy pozwalają z dużą precyzją określić główne pozycje wschodzącego słońca w różnych okresach roku. Na tym opiera się śmiała hipoteza, że Montsegur nie był zespołem obronnym, ale świątynią katarów, być może pozostałością kultu manichejskiego.

Wróćmy do faktów. Jest maj roku 1243. Hugeus des Arcis nowy seneszal królewski z Carcassonne i jego dziesięciotysięczna armia rozbijają namioty wokół Montsegur, okrzykniętego „synagogą szatana“. Za drewnianą palisadą i murem znajduje się wielu diaków, znakomitych albigensow i „doskonałych“ z Bertrandem Martym na czele. Garnizon zamku składa się z piętnastu rycerzy i stu sierżantów. Nie więcej niż stu pięćdziesięciu ludzi pod bronią. Wojska francuskie otaczają Montsćgur półkolem, tylko południowa część góry wolna jest od oblegających (jest to owa prawie prostopadła zerwą skalna, opadająca w przepaść, w której obrońcy dojrzeć mogą obraz swego losu).

Zacząwszy oblężenie w maju, atakujący sądzili, że słońce wypije w lecie cysterny. Po sześciu miesiącach, gdy sytuacja nie zmieniła się, nie liczono już na pomoc nieba. Zapasy żywności w twierdzy były dostateczne, a kontakt ze światem przez cały czas utrzymany dzięki doświadczonym przewodnikom spuszczającym się nocą na sznurach po prostopadłej ścianie. Znaczna różnica poziomów nie pozwoliła Francuzom użyć maszyn oblężniczych i wszystko wskazywało na to, że gniazdo katarów nie może być wzięte szturmem, lecz fortelem.

Obrońcy i mieszkańcy Montsegur nie mogli spodziewać się chyba, że potężna armia francuska któregoś dnia zwinie namioty i odejdzie. Tak więc blisko pół tysiąca osób zamkniętych w twierdzy, których wspólny los czyni jedną rodziną, przez wiele miesięcy przygotowuje się do śmierci.

Francuzom udaje się przekupić baskijskich ochotników, doświadczonych górali, którzy po ciężkich walkach usadawiają się na wąskiej platformie, w odległości osiemdziesięciu metrów od zamku.

W listopadzie armia królewska otrzymuje znaczne posiłki. Do obozu przybywa biskup z Albi Durand. Jest to pomoc bardziej techniczna niż duchowa, bowiem biskup jest znakomitym konstruktorem maszyn oblężniczych, które wkrótce wkraczają do akcji. Sytuacja nie jest jeszcze beznadziejna, bo oto nocą do twierdzy przybywa Bertrand de la Baccalaria, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, inżynier wojskowy, dzięki któremu nawiązany zostaje dialog miotaczy kamieni.

Zima dla oblężonych jest bardzo ciężka, tracą wielu zabitych, a rzadkie posiłki nie wyrównują strat. Stłoczeni na niewielkiej przestrzeni kilkuset
metrów kwadratowych, odczuwają znużenie wielomiesięcznym bojem. Dowódcy garnizonu wysyłają kilkakrotnie do księcia Tuluzy posłańców z zapytaniem, czy sprawy idą dobrze. Odpowiedź jest potwierdzająca, ale dokładnie nie wiadomo, o co idzie, czy o przygotowanie do nowego powstania, czy zorganizowanie odsieczy, czy też negocjacje.

Do walki wchodzi najniebezpieczniejsza ze wszystkich broni — podstęp. W czasie jednej z długich zimowych nocy grupa lekko zbrojnych ochotników, prowadzonych przez baskijskiego przewodnika znającego sekretne przejścia, przedostaje się przez niedostępną grań i myląc załogę przyjaznym nawoływaniem, niespodziewanym atakiem masakruje obrońców wschodniej wieży. Przejście jest tak niebezpieczne, że na drugi dzień Francuzi wyznają, że nigdy nie odważyliby się przebyć tej drogi w pełnym świetle.

Odtąd sytuacja jest bardzo poważna dla oblężonych, zwłaszcza że biskup Durand montuje nową maszynę w pobliżu murów Montsegur, która bez przerwy miota osierndziesięciofuntowe głazy. Dowódca załogi, Pierre Roger de Mirepoix, zarządza zabezpieczenie skarbów należących do Kościoła katarów. Dwaj albigensi, Mateusz i Piotr Bonnetowie, gromadzą złoto, srebro, pecuniam infinitam i ukrywają w bezpiecznym miejscu.

Mimo sytuacji beznadziejnej dla zamkniętych w twierdzy, oblężenie trwa i obrońcy odpierają ataki Francuzów. Kronikarz krzyżowców Wilhelm de Puylaurens pisze:
„Nie dawano oblężonym wypoczynku ani we dnie, ani w nocy“. Dowódca załogi próbuje zorganizować pomoc z zewnątrz. Corbario, szef 25 aragońskich zabijaków, którzy stanowiliby w nowoczesnej armii korpus wyborowych komandosów, zobowiązuje się przeniknąć linie oblegających i odebrać zajętą przez Francuzów wschodnią wieżę, oraz zniszczyć maszyny oblężnicze. Pierścień otaczających wojsk jest jednak tak potężny, że Aragończycy są zmuszeni zaniechać akcji.

Dowództwo obrony decyduje się na desperacką wycieczkę w nocy. Walka toczy się nad przepaścią, w której wielu znajduje śmierć. O świcie bój przenosi się aż pod mury twierdzy, na których stają obok rycerzy ich siostry i córki. Kontratak jest krwawo odparty. Po nocy pełnej krzyku rannych, tratowanych i spadających w przepaść z murów Montsegur, rozlega się dźwięk rogu. Rajmund de Perella i Pierre Roger de Mirepoix jadą do obozu wrogów negocjować. Montsegur kapituluje po dziewięciu miesiącach oblężenia.

Zwycięzcy są tak wyczerpani, że przyjmują większość proponowanych warunków, które w efekcie okazują się korzystne.

Obrońcy zatrzymują Montsegur jeszcze piętnaście dni (chodziło o umożliwienie obchodzenia święta albigensów wypadającego w połowie marca). Wybaczono załodze błędy przeszłości, w tym nawet zbrodnie w Avignonet. Żołnierze wycofają się z bronią w ręku i dobytkiem, przejdą jednak przesłuchanie inkwizycji, ale tylko kary lekkie mogą być do nich stosowane. Inne osoby, znajdujące się w cytadeli, pozostaną wolne, jeśli wyrzekną się herezji, w przeciwnym wypadku czeka je stos. Twierdza oddana zostanie królowi Francji.

Tak więc po podpisaniu układu 2 marca 1244 roku zapanował w mieście upragniony pokój, piętnaście darowanych dni wolności przed śmiercią, piętnastodniowe pożegnanie tych, którzy zejdą w dolinę z wiosennym wiatrem, z tymi, których
strawi na górze płomień stosu.

Jest rzeczą budzącą najwyższy szacunek, że w czasie rozejmu poprzedzającego oddanie twierdzy sześć kobiet i jedenastu mężczyzn przyjmuje wiarę katarów, co równało się wyborowi męczeńskiej śmierci (męczennicy religii niszczonych nie bywają kanonizowani).

16 marca 1244 roku do Montsegur wkraczają francuscy żołnierze, biskupi i inkwizytorzy. Rajmund de Perella, jeden z dowódców obrony, rozstaje się na zawsze ze swoją żoną i najmłodszą córką, które czeka ogień. Nie jest to zresztą jedyne pożegnanie rozdartych rodzin.

U podnóża góry, na miejscu, które nazywa się dziś Cramatchs {od les cremats — spaleni), żołnierze wznoszą potężny stos. O tej porze roku suchego drzewa jest mało, więc zamiast rusztowania, przetykanego gałęźmi, i pali, do których przywiązani bywali skazańcy, budują zwycięzcy palisadę otaczającą sporą warstwę chrustu. Do tej makabrycznej zagrody wpędzają zakutych albigensów. Źródła podają cyfrę dwustu osób — kobiet i mężczyzn. Palisadę podpala się z czterech stron. Rannych i chorych wrzuca się do środka. Żar jest tak wielki, że świadkowie muszą odejść od stosu. Śpiewy duchownych i krzyki umierających mieszają się ze sobą.

Nocą, kiedy na stosie żarzą się jeszcze ludzkie ciała, na sznurze, po prostopadłej południowej ścianie, wymyka się trzech albigensów, ukrytych przedtem w podziemiach Montsegur. Unoszą resztkę skarbów, święte księgi i świadectwo męczeństwa.

Ciężki, mdlący dym schodzi na doliny i rozwiewa się po historii.

Leave a Comment

Deine E-Mail-Adresse wird nicht veröffentlicht. Erforderliche Felder sind mit * markiert

Translate »
Instagram